Litwa, Łotwa, Estonia. Jednym tchem wymieniamy nadbałtyckie mikropaństwa, jak kompletną, nierozerwalną całość. Dopiero na miejscu przekonujemy się jak ważny jest spójnik „i” między Łotwą, a Estonią. Bo ta druga, jest trochę dalej, taka lekko z boku.
Zawsze była łakomym kąskiem dla większych i agresywniejszych sąsiadów. Wgnieciona w zakątek Europy wygląda jakby próbowała rzucić się do ucieczki w zimne wody Bałtyku. Oddać swój skok do wolności. Tą, dla Estończyka była od zawsze Skandynawia.
Bezład architektoniczny Łotwy, silnie odczuwającej komunistyczne piętno, i ta „dekadencja industrialu” o której często pisze Andrzej Stasiuk, po przekroczeniu granicy łotewsko-estońskiej niemal natychmiast ustępują. Na dawne ziemie Estów wjeżdżamy długą, prostą drogą, która przecina hektary lasów. Leśna ściółka zawiana na szosę, obija się o wnętrzności samochodu. Wjeżdżamy jak najeźdźcy, bo z estońskim Rosjaninem. Jest ich tutaj mniej niż na Łotwie, ale są zauważalni. Bo za komuny postanowiono wchłonąć nadbałtyckie republiki bezwzględnymi regułami demografii.
Tereny zasiedlano ludnością napływową, tak by w konsekwencji stanowiła na tych ziemiach większość. Teraz Estończycy od swoich sąsiadów i „współwłaścicieli” oczekują zdania odpowiednich egzaminów z języka estońskiego, co wyraźnie denerwuje naszego kierowcę.
– Dobrze, że mówi – myślę. Droga jest prosta, na takiej samej dwa dni wcześniej na Litwie pędziliśmy 180km/h. Teraz przynajmniej jest bezpiecznie. Dopiero potem dowiem się, że w Estonii za dwukrotne i nieznaczne przekroczenie prędkości, oprócz 1500 euro kary, trafia się do aresztu. Ambicje Estończyków są jasne – zero ofiar śmiertelnych na drogach w ciągu całego roku.
Od czasu do czasu pojawiają się na poboczu autostopowicze. Trasa Kowno – Tallin to droga na której widziałem ich (nas) najwięcej.
W końcu las wypluwa nas prosto w Parnu, nadbałtyckim kurorcie turystycznym. Przedziwna to mieszanka. Harmonia rozlokowanych niskich, kolorowych domków dławi się brutalnym, wielopiętrowym betonem na wybrzeżu. Wśród tej uporządkowanej materii socrealistyczne bloki są jak obce ciała zaburzające normalne funkcjonowanie organizmu.
Koło deptaku młodzi chłopcy w dresach otworzyli okna BMW i ciężkim bitem zagłuszali szum fal. Byli jedynym sensownym spoiwem tych dwóch światów. Skromnej bezpretensjonalności i rozdmuchanej gigantomanii.
Dzień później jesteśmy już na Saaremie. Norwegia musi być piękna, mimowolnie myślę mijając Saaremskie wioski. W Kuressaare jest trochę jak w niemieckim sanatorium. Emeryci spacerują zamiecionymi ścieżkami. Chodnikowa kostka ułożona jest w precyzyjną mozaikę. Czas jest zbędny,dzieje się niewiele. Wpatrujemy się w tę idyllę nijak pasującą do decorum “kraju postkomunistycznego”. Tak, Estończycy przechytrzyli geografię.
Do Tallina wiezie nas deputowany pierwszego, niepodległego parlamentu Estonii. A przynajmniej tak siebie przedstawił. Opowiada o roku 1989. Akurat mijamy Paldiski. Miasto widmo, dawny ośrodek szkoleniowy załóg atomowych i baza okrętów podwodnych. Żołnierzy nie ma tu od 1994 roku. Teraz za to przyjeżdża masa turystów z zachodu – z nadziejami na wrażenia, jak z napromieniowanej Prypeci.
– “Molto grazie”, “Un cafe, s’il vous plait” – słyszymy kilka godzin później na starym mieście w Tallinie. Nawet jeśli Estonia o to nie zabiegała to świat już tu jest. Kosmopolityczna starówka tętni życiem. Wieczorem trudno jest zasnąć. Latem przez cały dzień nie zapada tutaj zmrok. Za to zimą przez kilka miesięcy nie ma słońca.
Nad ranem wczorajsi biesiadnicy chwiejnym krokiem wracają do swoich łóżek. Jeden z nich klęka i z pijacką tępotą w oczach oświadcza się napotkanej dziewczynie. Tallin wita nowy dzień.
Miasto miało szczęście, w czasie wojny nie spadła tu nawet jedna bomba. Teraz otoczona kilkunastoma basztami starówka to prawdziwa perła. Ze wzgórza widać Bałtyk. Właśnie cumuje prom do Helsinek. 11 euro w jedną stronę. Zimą można zaoszczędzić i przejść zamarzniętym morzem.
Następnego dnia pojechaliśmy nad Bałtyk, do Parku Narodowego Lahemaa.
– Ten wysoki blondyn zwany moim bratem będzie na Was czekał na przystanku. Uważajcie, jest trochę nieśmiały – napisała Ave-Lii. Był ciepły lipcowy poranek. Wysiedliśmy w Viinistu, wiosce, którą ciężko znaleźć na mapie.
To “skandynawskie Soplicowo” było złudzeniem, idealnym światem jak w Świetlikowej “Filandii”.
Filigranowe domki z owocowymi sadami otoczone były z jednej strony bujnym, iglastym lasem, a z drugiej kamienistym, morskim wybrzeżem. Woda przejrzysta jak na jakimś Cote d’Azur, jak na jakiejś Bora Bora.
Szukałem wzrokiem naszej bałtyckiej tandety. Tego festiwalu kiczu i bezguścia. Rozklekotanych bud z goframi, disco-polo, plastikowej biżuterii, amerykańskich raperów i wszystkiego za dwa złote. I nic. To był Bałtyk nieznany.
Może wcale nie był tak piękny? Może piękne było to co nieoczekiwane.
– Młodzi Finowie przyjeżdżają tu dorobić na wakacje. Obwożą rowerami po Tallinie turystów – opowiada Ave-Lii, zwijając porcje domowego sushi.
Obok siedzi jej mama i choć rozmawiamy po angielsku, ona wszystko rozumie. Filmy anglojęzyczne w telewizji nie mają lektorów, wyświetlane są jedynie napisy. Dlatego też większość Estończyków płynnie mówi w tym języku. Starsze pokolenie zna też rosyjski. Ta umiejętność może przydać się i teraz. Kilkadziesiąt kilometrów od Viinistu, Rosjan w miastach jest więcej niż Estończyków. W granicznej Narwii nawet 90%.
Aż dziwne, że samą swoją fizycznością tak bardzo kontrastują z Estończykami.
– Litwa, Łotwa together, my nie – uśmiecha się mama Ave-Lii i pokazuje na blond włosy jej brata.
Nasi gospodarze to rodzina rybacka. Po kolacji wsiadamy do łodzi, by na morzu zobaczyć jak słońce roztapia się w morskim bezkresie. Gdzieś tam daleko majaczy Finlandia.
Wieczorem odwiedzamy przydomową saunę. – Są tu właściwie tak popularne jak u was łazienki – mówi Ave-Lii. To po takiej gorącej “kąpieli”, Estończycy wskakują zimą do śnieżnych zasp.
Dla zahartowania. Jak prawdziwi Skandynawowie.
0 comments on “Estonia. Tak mała, tak inna”